Fotoreportaż
- Szczegóły
- Mirek
- Kategoria: Fotoreportaż
- Odsłony: 19600
Kolejne wakacje za nami. Ileż to zdjęć, lepszych lub gorszych, wylądowało w przepastnych czeluściach twardych dysków? Często tyle, że wielu z nich nie obejrzysz przez lata. Czy w związku z tym nadeszła pora na zawieszenie aparatów na kołku? Wszak w przyrodzie rzeczywiście zaczyna się swego rodzaju zawieszenie. Co miało urosnąć – bardziej już nie urośnie. Teraz tylko czekać na pierwsze przymrozki, bo dalej już z górki – ku zimowemu uśpieniu. A właściwie dlaczego by tego wszystkiego nie sfotografować?
Koniec lata przywodzi mi czasem na myśl niedolę Syzyfa. Tak jak głaz wymykający się z jego rąk tuż przed szczytem, tak tegoroczne pędy i gałęzie znów muszą dać za wygraną i wkrótce opadłe z sił zastygną w bezruchu albo legną wyczerpane u naszych stóp, by z wiosną rozpocząć kolejną wspinaczkę. To chyba właśnie ich punkt kulminacyjny. Po nim już tylko droga ku zimowej hibernacji.
Przed nami okres wyciszenia. Zakończyło się wakacyjno-urlopowe rozpasanie. Turyści odpływają do swoich domów i codziennych spraw. Niektóre ptaki szykują się do podróży w cieplejsze strony. Uprawne pola w większości wysprzątane. Nie ma już obowiązku robienia zdjęć, które po natychmiastowym wystrzeleniu w wirtualną przestrzeń mają udowodnić wszystkim, jakież to super wypasione mieliśmy wczasy. Nie będzie już cieplej. Jabłka nie będą już słodsze. Wyrok zapadł – tego roku lato także musi odejść. Smutno? No, może trochę. Ale na krótko, bo okazuje się, że jeśli ubrać się cieplej, łatwo będzie oswoić nową rzeczywistość, ponieważ wcale nie jest ona mniej interesująca. Kiedy po niezbyt wczesnej pobudce wkroczysz na oblepione pajęczyną łąki, gdy otoczy cię spokój chłodnego poranka – zdasz sobie sprawę, że co prawda zdjęć będzie pewnie mniej niż podczas letnich wojaży, ale na pewno nie będą gorsze. Ba, może to właśnie teraz przyszedł dla ciebie czas na najbardziej soczyste zbiory.
Wśród odrostów, witek i źdźbeł nie znajdziesz już nasyconej, młodzieńczej zieleni, którą możesz obserwować z początkiem wiosny, jednak ich bardzo dojrzałe formy niosą ze sobą równie ciekawe, choć jakże odmienne kształty i faktury. Wegetacyjna sjesta to okazja do zwrócenia uwagi na fakt, że pieczołowicie skomponowany kadr nie zawsze musi skupiać się na perfekcyjnym obiekcie. W fotografii portretowej ludzie starzy nie są wcale pomijani tylko dlatego, że ich urodzie daleko już do doskonałości. Liście, które straciły wzorcowy wygląd, przywiędłe kwiaty, zasuszone łodygi czy spróchniałe pnie mają takie samo prawo znaleźć się w kadrze, jak młode i pełne świeżości „nowalijki”. By te dojrzałe wdzięki właściwie zaprezentować, jak zawsze potrzeba odpowiedniego światła. Tak się korzystnie składa, że słońce z każdym dniem coraz bardziej obniża swą trajektorię i choć dni stają się coraz krótsze, to chwile, w których możesz liczyć na dobre światło, nieco się wydłużają. Świetlista tarcza nie musi już pokonywać tak długiej drogi na naszym niebie, jak w okolicy letniego przesilenia, więc zawsze jest niżej nad horyzontem niż o tej samej godzinie w ciągu lata.
Nostalgia za chwilami beztroskiego wypoczynku na pewno nie przeszkodzi w kontaktach z nową rzeczywistością, w której zieleń sposobi się do odwrotu. Zamknięcie na ten czas aparatów w suchych i bezpiecznych komodach to najgorszy z pomysłów. Plonem wędrówek niech więc będą nie tylko kosze pełne grzybów, lecz również niecodzienne, fotograficzne trofea.
Nadciągające zmiany przybiorą wkrótce formę zdecydowanie wyrazistszą. Przed nami barwna jesień.
Fot. Cezary Dębowski.Siedmiu wspaniałych?
Nad jedną z zatok dużego, warmińskiego jeziora dotarłem jeszcze przed świtem. Nie byłem pewien, czy rzeczywiście warto było wstawać tak wcześnie i tłuc się gruntową drogą parę kilometrów, ponieważ równocześnie ze mną wędrowała na przedporannym niebie gruba, ciemna pierzyna chmur. Na miejscu też nie za ciekawie, jako że nad wodą niestety ani śladu mgły. Nie zapowiadało się na to, że szybko ujrzę słońce. Wkrótce jednak okazało się, że właśnie przybycie tutaj sporo przed wschodem miało zadecydować o udanych łowach.
Gdy czekałem na rozwój sytuacji, nie wiedzieć skąd w okolicy pojawiła się „siedmioszyja” rodzina łabędzi. Kiedy spotykałem podobne w czerwcu, młode były jeszcze niczym nieduże kaczki. Teraz, choć nadal szare, wielkością prawie nie ustępowały rodzicom. Nie, wcale nie domagały się ode mnie karmienia – same zapamiętale szukały pożywienia w płytkiej wodzie.
Po latach mojej przygody z fotografią nie rozdzieram szat, kiedy nie udaje mi się trafić na wymarzone albo przynajmniej akceptowalne warunki pogodowe. Kiedy już zadam sobie trud porannej wędrówki w plener, to samo przebywanie pośród pól, drzew i wód jest wystarczającym powodem, by nie żałować poświęcenia odrobiny snu. Dlaczego o tym mówię? Tego ranka aura nie była łaskawa. Oprócz kilku minut, kiedy niewielka szczelina na wschodzie pozwoliła na rozpalenie podniebnej, szarej masy czerwienią rozgrzanego żelaza. W tym samym momencie łabędzia rodzina uznała, że pora ruszyć na kolejne „pastwiska” i popłynęła dalej niczym kowboje odjeżdżający w prerię. A przecież gdybym był lepszym meteorologiem, pewnie by mnie tam nie było.
Nikon F100, matrycowy pomiar światła z korekcją –2 EV, obiektyw 20-35/2,8 przy ogniskowej 35 mm, przysłona sporo przymknięta – najprawdopodobniej f/8 lub f/11, czas automatycznie dobierany do przysłony – nieznany, zdjęcie z ręki, film Kodak E100VS.
Fot. Cezary Dębowski. U schyłku dzikich wakacji.
Ciepłe noce kończą się wraz z wrześniem. Już wkrótce niespecjalnie dzika zwierzyna, ciesząca się przez letni okres namiastką wolności, wróci do ciasnych, niezbyt komfortowych komnat w obejściu na skraju wsi. Wiem, gospodarskie zwierzęta nie są tak atrakcyjne fotograficznie, jak te żyjące zupełnie swobodnie, z prozaicznego powodu – są zbyt powszednie. Czy dlatego należy obchodzić je szerokim łukiem? Moim zdaniem nie. To wszak składnik otaczającego pejzażu. Tak samo jak posadzona wierzba, biegnąca obok wierzby droga, przechodzący drogą obok wierzby człowiek.
Umiejętność odcięcia się w odpowiednim momencie od przyzwyczajeń i stereotypów będzie w takim wypadku niezwykle pożądana. Wyobraź sobie bowiem, że jesteś właśnie na najdalszej wyprawie swego życia, nocujesz gdzieś „w stepie szerokim, którego okiem…” itd. Rankiem, gdy przecierasz oczy, widzisz kulę złocistego światła, a gdzieś w oddali majaczą przysadziste, rogate sylwetki stworzeń, które jak dotąd widziałeś tylko na fotografiach. Czy to na pewno one? Tak! Podkradasz się w zagłębieniu terenu. Jesteś już blisko. Żeby tylko ich nie spłoszyć…
Tak się składa, że i mieszkańcy egzotycznych dla nas krain przyzwyczajają się do widoku wielbłądów czy słoni. Wszak one również służą człowiekowi od wieków. Może dla ludzi z tamtych stron nasze pospolite bydło okazałoby się równie wdzięcznym tematem do uwiecznienia na zdjęciach. To sytuacja trochę podobna do tej, gdy ktoś z Mazur wybierze się w góry. Na przykład ja, gdy już widzę pierwsze potężne wzniesienia, myślę: „To po prostu wspaniałe… Niesamowite byłoby móc tu mieszkać… Ludzie tutaj żyją niemal jak w raju…”. Po chwili rozmowy z napotkanym tubylcem słyszę jednak: „Z Mazur…? Tam to macie ładnie… Te jeziora… A tutaj co? Tylko góry i góry…”. Spróbuj więc nie patrzeć na te parzystokopytne „bestie” jedynie w kategoriach wołowo-mlecznych.
Nikon D200, matrycowy pomiar światła z korekcją –2EV, obiektyw 80-200/2,8 przy ogniskowej 80 mm (odpowiednik 120 mm dla pełnej klatki/małego obrazka), przysłona – f/8, czas automatycznie dobierany do przysłony – 1/800 sekundy, ISO 100, zdjęcie z ręki, plik RAW.
Fot. Cezary Dębowski. Zwierciadło.
Kolejny poranek nad wodą. Czekałem na moment, kiedy słońce wbije się z impetem w mglistą okrywę snującą się nad taflą wody. Niestety, kiedy już można było cokolwiek dostrzec przez grubą powłokę, okazało się, że na ciepłe, ostre promienie nie mam co liczyć, bo dość szczelnie chroniła mnie przed nimi gruba zasłona chmur. Ech… nie trafiło mi się zbytnio – pomyślałem.
Czasem tak bywa, że wizja, którą niesiesz w sobie, wychodząc na zdjęciowy plener, jak klapki na oczach potrafi umiejętnie przysłonić wszystko to, co dane ci jest spotkać na swej drodze – równie skutecznie jak zasłona chmur skrywa poranne słońce. Na szczęście w porę otrząsnąłem się z otumaniającej imaginacji i dostrzegłem, że chyba jednak nie jest źle, że zastana sytuacja również niesie ze sobą wypełniony po brzegi kosz możliwości. Szczelny, podniebny płaszcz począł się przecierać, a świetlne łaty malowniczo odbijać w niezwykle spokojnej tafli wody. Brakowało mi jednak czegoś, co wzbogaci ten niemal monochromatyczny obraz. Sowicie porośnięty trzciną brzeg nie ułatwiał poszukiwań, zauważyłem jednak resztki starego, podupadłego pomostu, który nie sięgał co prawda do brzegu, ale był wysunięty w głąb wody na tyle, że pozwalał oczyścić kadr z zarośli. Woda była dość wysoka i w sięgające kolan gumowce nalało mi się trochę podczas ekwilibrystycznych prób dotarcia do niego ze statywem i resztą majdanu po kamieniach leżących na dnie. Było warto, bowiem na końcu kołyszącej się z lekka kładki czekała na mnie malownicza inkrustacja wodnego zwierciadła, w postaci nieco już przebrzmiałych – bo zaczynających o tej porze żółknąć i obumierać – aczkolwiek uroczych liści grążela żółtego. Pozostało mi tylko skomponować kadr, przyciemnić nieco niebo szarym filtrem połówkowym i wyzwolić migawkę.
Nikon D200, matrycowy pomiar światła z korekcją –1EV, obiektyw 20-35/2,8 przy ogniskowej 20 mm (odpowiednik 30 mm dla pełnej klatki/małego obrazka), przysłona – f/11, czas automatycznie dobierany do przysłony – 1/30 sekundy, ISO 100, filtr połówkowy szary 2x (ND 0,6), statyw, plik RAW.
Fot. Cezary Dębowski. Nad rzeką mgły.
Pod koniec lata wybrałem się na poranną wędrówkę wzdłuż biegu niezbyt szerokiej rzeki wijącej się przez tereny uprawnych pól. Droga była raz bliżej, raz dalej, ale jakoś udawało mi się śledzić kolejne zakręty i proste wodnego traktu. Trafiłem na okolicę, w której z jednej strony rozciągały się pagórki pól, a z drugiej jakieś niezbyt dostępne zabagnienia. Tego dnia o świcie razem z rzeką płynęła wisząca nad nią wstęga mgły. Nie była ona zbyt spektakularna przed wschodem słońca. Dopiero kiedy uderzyły w nią pierwsze promienie, wyraźnie się zaznaczyła i uniosła w górę. Nie wiedzieć dlaczego – bo w najbliższej okolicy nie było widać żadnego gospodarstwa – tuż nad brzegiem rzeki stała samotnie duża, drewniana stodoła, którą rozświetlona mgła w pewnym momencie zaczęła opływać aż po dach. A może ten drewniany spichlerz zaczął w niej lewitować?
W zasadzie to ujęcie stanowi dla mnie kwintesencję końca lata. Zżęte pola za stodołą pełną siana i słomy. Na pierwszym planie gąszcz badyli pokryty białym puchem i pajęczyną, przypominający trochę plantację bawełny. Pomiędzy nimi zaś rzeka mgły płynąca niczym czas – ku niechybnie nadciągającej jesieni. Założę się, że za moment maleńkie pająki zaczną frunąć w powietrzu na cieniutkich nitkach. Wszak dni są pogodne i słoneczne, więc to najwyższa pora na babie lato.
Nikon D200, matrycowy pomiar światła z korekcją –1EV, obiektyw 80-200/2,8 przy ogniskowej 200 mm (odpowiednik 300 mm dla pełnej klatki/małego obrazka), przysłona – f/16, czas automatycznie dobierany do przysłony – 1/100 sekundy, ISO 100, statyw, plik RAW.
Tekst i zdjęcia: Cezary Dębowski
- Szczegóły
- Mirek
- Kategoria: Fotoreportaż
- Odsłony: 17268
Ten rodzaj fotografii realizować można zarówno uwieczniając istoty żywe (najczęściej ich niewielkie fragmenty), jak i obiekty nieożywione. Szczególnie formy mikrokrystaliczne stanowią doskonały temat do fotografii. Ich nieograniczona wprost różnorodność sprawia, iż mogą być tematem naszych mikrofotograficznych eksploracji przez bardzo długi czas. Wiele widocznych w polu widzenia mikroskopu obrazów może stanowić punkt wyjścia do wykreowania ciekawego, nietuzinkowego zdjęcia, którym następnie, w postaci odbitki, możemy z powodzeniem udekorować ścianę domu czy biura.
Fot. Marek Miś. Acatar i Rywanol.
Obiektywy
Myśląc o powiększeniach w formie dość dużych wydruków, swój mikroskop powinniśmy wyposażyć w obiektywy najwyższej jakości, a więc planapochromaty. Aby w pełni wykorzystać ich możliwości, należy użyć specjalnego, dedykowanego okularu do mikrofotografii. I tak dla przykładu z obiektywami planapochromatycznymi firmy Olympus należy stosować dedykowane do nich okulary o oznaczeniu NFK i powiększeniu 2,5x lub 1,67x. Takie powiększenia są najodpowiedniejsze dla matrycy o wielkości około połowy małego obrazka (APS-C), a więc takiej, w jaką wyposażone są amatorskie lustrzanki cyfrowe. Przy zastosowaniu okularów o większych powiększeniach obraz w wizjerze aparatu będzie jedynie wycinkiem tego, co widzimy przy tak zwanej obserwacji bezpośredniej. Oczywiście, poza okularami dedykowanymi do mikrofotografii można używać zwykłych okularów do obserwacji bezpośredniej. Wtedy jednakże musimy liczyć się z pogorszeniem jakości uzyskanego zdjęcia, a tym samym z ograniczeniem możliwości jego znacznego powiększania. Poza tym okulary mikroskopowe do obserwacji bezpośredniej mają większe niż 2,5x powiększenia, co będzie skutkowało zawężeniem pola widzenia aparatu do centralnej części pola widzenia mikroskopu. Przy dobrze dobranej optyce mikroskopu, ograniczeniu drgań całego zestawu do mikrofotografii oraz niewielkim ISO można uzyskać zdjęcia pozwalające na uzyskanie dobrej jakości powiększeń o wymiarach nawet 60 x 90 cm.
Fot. Marek Miś. Acatar.
Światło
Mikrofotografia mikrokryształów wymaga przede wszystkim użycia światła spolaryzowanego. Natura tego rodzaju światła oraz określone właściwości fotografowanych obiektów powodują powstanie niesamowitych barw i odcieni, a także ujawniają różnorodne wzory i desenie, wcześniej zupełnie niedostrzegalne. Warunkiem uzyskania wyżej wspomnianych rezultatów jest to, aby substancje tworzące formy mikrokrystaliczne wykazywały cechy tak zwanych substancji optycznie czynnych. Tylko wtedy światło spolaryzowane wydobędzie z nich piękne barwy. Na tym polu otwierają się duże możliwości eksperymentowania. Cała frajda związana jest z poszukiwaniem substancji o takich cechach. Warunkiem uzyskania mikrofotografii w świetle spolaryzowanym jest oczywiście zastosowanie światła spolaryzowanego. Najprościej uzyskać je możemy poprzez użycie fotograficznych filtrów polaryzacyjnych. Jeden z nich umieszczamy pod preparatem (w praktyce pod kondensorem mikroskopu), a drugi nad preparatem (w praktyce albo tuż za obiektywem mikroskopu, albo nad okularem). Usytuowanie obu filtrów uwarunkowane jest konstrukcją samego mikroskopu.
Fot. Marek Miś. Acatar i witamina B6.
Efekt polaryzacyjny uzależniony jest od położenia względem siebie obu filtrów. Pierwszy z nich (znajdujący się pod preparatem) nazywamy polaryzatorem, a drugi (ten nad preparatem) – analizatorem. Zmianę położenia polaryzatora względem analizatora uzyskuje się poprzez obracanie jednego z nich. To, czy obracamy polaryzator czy analizator, zależy od konstrukcji mikroskopu, a zatem położenia obu elementów. Obracając je względem siebie, możemy zaobserwować, iż w zależności od stopnia obrotu pole widzenia mikroskopu jest albo niemal zupełnie białe (w praktyce żółtawe przy zastosowaniu w oświetlaczu mikroskopu światła żarowego), albo dzięki kolejnym stopniom przyciemniania staje się niemal czarne. W przypadku uzyskania czarnego pola widzenia mówimy o całkowitym skrzyżowaniu polaryzatora z analizatorem – następuje wygaszenie fali świetlnej. Po wprowadzeniu pod obiektyw mikroskopu substancji optycznie czynnej modyfikuje ona światło w taki sposób, iż uwidaczniają się barwy wcześniej zupełnie niedostrzegalne. Ich rodzaj zależy zarówno od samej substancji, jak i stopnia obrotu polaryzatora względem analizatora. Smaczku wszystkiemu dodaje fakt, iż barwy te możemy modyfikowaćpoprzez zastosowanie dodatkowych elementów optycznych w układzie oświetlającym mikroskopu. W najprostszej postaci elementami takimi mogą być różnego rodzaju folie z tworzyw sztucznych (folia śniadaniowa, folia z opakowania po płytach CD, celofan itp.) Włączenie tych dodatkowych elementów zapewni osiągnięcie większej różnorodności barwnej uzyskiwanych obrazów. Kawałek takiej folii najprościej jest umieścić ponad polaryzatorem albo wręcz na nim. Jej obrót względem osi optycznej mikroskopu spowoduje zmianę zabarwienia motywu zdjęcia.
Fot. Marek Miś. Acodin.
Materia
Jak już wcześniej wspomniałem, do mikrofotografii w świetle spolaryzowanym użyć możemy różnych substancji. Możemy do zagadnienia podejść stricte naukowo, a więc zagłębić się w wiedzy chemicznej i na tej podstawie wytypować substancje stanowiące motyw fotografii (optycznie czynne). Możemy też zrobić to metodą prób i błędów, na zasadzie niesformalizowanego eksperymentowania. Istnym rajem do wyszukiwania motywów jest chociażby domowa apteczka, czyli rozmaite lekarstwa. Farmaceutyki złożone są na ogół z wielu związków chemicznych, z których przynajmniej część może spełnić nasze oczekiwania. Zaletą zastosowania takich substancji jest fakt, iż różne związki chemiczne krystalizują w różny sposób. Ponadto ich bogactwo sprzyja powstaniu form mikrokrystalicznych odznaczających się dużą odmiennością. W celu uzyskania substancji w postaci mikrokrystalicznej postępować można na dwa sposoby. Pierwszy polega na podgrzaniu materiału wyjściowego, a następnie jego powolnym schładzaniu. Drugi – na rozpuszczeniu substancji, a następnie pozostawieniu jej do powolnej krystalizacji.
Fot. Marek Miś. Betaserc i witamina B6.
Ze względów praktycznych oraz bezpieczeństwa polecam drugi sposób, choć oczywiste jest, iż nie wszystkie substancje można rozpuścić w domowych warunkach w wodzie czy alkoholu. Wiele tabletek jest powlekanych. Przed ich rozpuszczeniem należy pozbyć się owej zewnętrznej warstwy. Następnie tabletkę należy dość dokładnie rozdrobnić, aby ułatwić i przyspieszyć rozpuszczanie. Proces ten przeprowadza się w niewielkiej ilości najlepiej ciepłej wody. Jeśli nie osiągniemy pożądanego efektu, można spróbować z alkoholem. W zależności od substancji, tabletka rozpuści się całkowicie albo tylko częściowo. Rozpuszczanie wspomóc możemy poprzez potrząsanie naczyniem z roztworem. W chwili gdy uznamy, iż dobiegło ono końca, roztwór należy przesączyć. Robimy to, stosując specjalne sączki chemiczne albo używając na przykład kawałka ręcznika papierowego. Z tak oczyszczonego roztworu pobieramy pipetką lub plastikową słomką niewielką jego porcję, którą umieszczamy na czystym i odtłuszczonym szkiełku podstawowym. Tak przygotowany preparat należy pozostawić do wyschnięcia. Odparowywanie rozpuszczalnika może trwać kilka godzin, najlepiej więc preparaty przygotować wieczorem i pozostawić je na całą noc. Oczywiście, poza tabletkami, farmaceutyki występują również w postaci gotowych roztworów. W takich przypadkach przygotowanie preparatu sprowadza się do umieszcenia płynnej porcji leku na szkiełku podstawowym. Sposób krystalizacji zależny jest od wielu czynników – temperatury otoczenia, wilgotności, rodzaju powierzchni, na której przebiega proces itd. Dlatego też, pomimo przygotowania roztworów tej samej substancji, uzyskać możemy całkiem różne formy mikrokrystaliczne. Dodatkowo możemy roztwory dowolnie ze sobą mieszać w różnych proporcjach, co zapewni jeszcze większą rozmaitość uzyskanych mikrokryształów.
Fot. Marek Miś. Azotan srebra
Poza farmaceutykami można eksperymentować z innymi substancjami, na przykład środkami spożywczymi czy odczynnikami chemicznymi, o ile mamy do takowych dostęp. W przypadku tych ostatnich niezbędna jest choćby minimalna wiedza o ich właściwościach, aby zabawę w mikrokrystalizację uczynić po prostu bezpieczną. Szkiełko podstawowe z warstewką wyschniętej substancji bardzo często wygląda zupełnie nieatrakcyjnie – jest białe lub przezroczyste. Dopiero położenie go na stoliku mikroskopu i spojrzenie w okular przy użyciu światła spolaryzowanego wydobywa niesamowite barwy i desenie. Bardzo często, z powodu dużej różnorodności mikrokryształów, przejrzenie jednego szkiełka wymaga kilku godzin. Podróżuje się od jednego pola widzenia do drugiego, odkrywając co raz to nowe motywy. Jedynie od naszej wrażliwości i poczucia piękna zależy, który z dziesiątek, a niejednokrotnie i setek możliwych kadrów widocznych przy oglądaniu kilku centymetrów kwadratowych wybierzemy jako najpiękniejszy.
Tekst i zdjęcia: Marek Miś
- Szczegóły
- Mirek
- Kategoria: Fotoreportaż
- Odsłony: 10409
Fotografia uliczna nie jest niczym nowym. Odkąd aparat stał się przenośny, towarzyszył sytuacjom, których trudno było szukać we wnętrzach. Ośmieleni łatwością, z jaką – szczególnie dzisiaj – przychodzi utrwalać obraz, fotografowie wylegli na ulicę, rejestrując prawdę o nas. Tylko nielicznym jednak udaje się nią zainteresować oglądających. Jak to zrobić? Przeczytajcie wskazówki Tomasza Kulbowskiego.
Co?
Czym naprawdę jest fotografia uliczna? Niefortunne słowo na „u” jest źródłem wielu nieporozumień i dyskusji na temat: co jest, a co nie jest streetem. Dosłowne traktowanie tej nazwy nie ma większego sensu, bo muzyka poważna bywa także bardzo niepoważna. Nazwa przyjęła się i za późno na jej zmianę – grunt, że pozwala nam się określać, organizować, przeglądać zawartość księgarń i Internet w poszukiwaniu interesujących treści. Osobiście traktuję ulicę w nazwie symbolicznie. Jest dla mnie kryptonimem przestrzeni publicznej – naturalnego habitatu tak zwanego nowoczesnego człowieka. Miast, miasteczek, wsi, sklepów, galerii handlowych, plaż, przystanków, pociągów, bazarów, restauracji... A także ulic.
Fot.Tomasz Klubowski. Millenium Bridge, 2010. Lubię przyglądać się jednostkom w tłumie, szukać przejawów indywidualizmu w masie dużego miasta.
Tematyka jest równie dowolna co miejsce, ale dla mnie w centrum zainteresowania zawsze znajduje się człowiek, nawet jeśli nieobecny bezpośrednio na zdjęciu. Lubię określenie „fotografia humanistyczna”, bo dobrze oddaje intencje stojące za moimi zdjęciami – pokazywanie istoty ludzkiej w codziennych rytuałach i wydobywanie z ich pozornej błahości czegoś specjalnego i niepowtarzalnego. Staram się nie ingerować swoją obecnością w to, co widzę i fotografuję. Interesuje mnie rzeczywistość sama w sobie, a nie ta będąca reakcją na moją obecność.
Schemat powstawania zdjęć ulicznych ma swoje zasady, ale jest dość liberalny – uważam, że w streecie dużo wolno. W moim portfolio są kadry, które w reportażu poleciałyby od razu do kosza. Zasady kompozycji są elastyczne, więc czemu ich nie ponaciągać? Fotografia uliczna świetnie się do tego nadaje i pozwala na spory margines beztroski, co z kolei nieźle pobudza kreatywność.
Fot.Tomasz Klubowski. City, 2009. Człowiek przede wszystkim, ale niekoniecznie dosłownie. Czasem obecny tylko poprzez ślad, jaki zostawia w otoczeniu.
Dlaczego?
Fotografia uliczna spełnia ważną, choć często ignorowaną funkcję. Jest bardzo wartościowym źródłem informacji o emocjonalnym i materialnym stanie cywilizacji. Traktuję fotografów ulicznych jak archiwistów – gdyby nie oni i wszystkie wydeptane przez nich kilometry, jaki obraz pozostałby po naszych czasach? Katastrofy, konflikty i tragedie z jednej strony, piękni, uśmiechnięci ludzie w drogich ciuchach z drugiej, a do tego parę milionów autoportretów „z łapki”, zalewających serwisy społecznościowe. One oczywiście też są potrzebne, ale albo pokazują sytuacje ekstremalne, albo nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością – są upozowane, podrasowane, wyprodukowane. Owszem, relacjonują i ilustrują wydarzenia oraz aktualne trendy, ale ducha czasów lepiej pokazuje codzienność i to, co dzieje się pod jej powierzchnią. A kto pokaże to lepiej niż streetowcy?
Z drugiej strony, street ma w sobie sporo z lajfstajlu – nie uprawia się go okazjonalnie. Najlepsze efekty przynosi regularnie pielęgnowany i traktowany jako pasja albo nałóg. Coś, od czego nie możemy się opędzić, o czym myślimy codziennie, co reguluje rytm naszego dnia i nocy, nie pozwala nam wyjść z domu bez aparatu i dzięki czemu nigdy nie nudzimy się, czekając na przystanku.
Gdzie?
Bardzo ważne jest zestrojenie się z przestrzenią, odnalezienie jej rytmu i charakteru. Dlatego lubię wracać w znane miejsca – lepiej poznawać ich potencjał, dynamikę, to, jak zmieniają się o rożnych porach dnia czy roku. Dzięki temu łatwiej jest przewidywać, co ciekawego i gdzie możne się wydarzyć. Jednocześnie staram się nie eksploatować tych samych miejsc zbyt długo, żeby uniknąć rutyny, powtarzania się; po to, by zachować świeże spojrzenie.
Moim ukochanym streetowym placem zabaw pozostaje Londyn, gdzie, mieszkając przez pięć lat, zainteresowałem się fotografią uliczną jako sposobem na poznawanie i rozumienie nowego dla mnie miejsca. Mam tam swoje ulubione punkty, które wciąż zaskakują mnie nowymi historiami: Soho, City, South Bank, Brick Lane. Spędziłem w Londynie łącznie setki dni z aparatem i czuję się tam pewnie i komfortowo, co nie jest niezbędnym warunkiem do zrobienia udanych zdjęć. Zdarzało mi się odwiedzać miejsca, w których od pierwszego momentu wszystko „zaskakiwało” – światło, ludzie, architektura, przestrzeń.
Oczywiście, zatłoczone ulice są zdjęciowym pewniakiem i miejscem notorycznie eksploatowanym przez fotografów ulicznych, ale potencjału nie brakuje też przedmieściom czy prowincjom, z ich nieco oniryczną atmosferą, inną architekturą, większą ilością wolnej przestrzeni i zieleni.
Fot.Tomasz Klubowski. Sydney Opera House, 2011. Ciekawa, ale prosta kompozycja została zamieniona w udane zdjęcie i dopełniona przez „bonusową” mewę.
Przyciągają mnie też miejsca odwiedzane przez turystów. Sam nie jestem zwolennikiem tak zwanej turystyki zorganizowanej, ale samych turystów traktuję jak ciekawą subkulturę i wdzięczny obiekt obserwacji. Poruszają się często w dużych, kolorowych grupach, wyróżniają się z tłumu i jednocześnie są podobni do siebie, skądkolwiek przybywają. Podobnie atrakcyjne są dla mnie galerie i muzea – od pewnego czasu to, czy można w nich robić zdjęcia, interesuje mnie bardziej niż same ekspozycje.
Fot.Tomasz Klubowski.Tower Bridge, 2010. Chwilowa symetria, dwie sekundy później było już po tej scenie. Instynkt ponad namysł.
Jak?
W fotografii ulicznej z łatwością możemy dostrzec pewne reguły gry – motywy i zabiegi eksploatowane przez wielu fotografów. Mamy między innymi układanki elementów – symboli, portrety „z ukrycia”, zsynchronizowane kroki i inne choreografie tłumu, anegdoty, odbicia w szybach, gry cieni, zabawy z perspektywą i tak dalej. W moim przypadku przodują układanki – kadry, w których naczelną zasadą jest kompozycja, wzajemny układ elementów i interakcja między nimi. Lubię porządek w kadrze, gdy wszystkie klocki są na swoim miejscu, bo w innym nie mogłyby być, gdy po zamknięciu wycinka rzeczywistości pojawia się w nim nowa kombinacja i nowe znaczenie, nowa anegdota.
Poza układankami stosuję szereg streetowych trików – lubię wypatrywanie odbić w szybach (streetowa klasyka), mnożenie w ten sposób warstw, zderzanie przestrzeni. Lubię też poszukiwanie mocnych cieni i kontrastów jakie tworzą – światło lub jego brak organizują przestrzeń w całość i często opowiadają swoje własne historie. Miejskie reklamy to kolejny trik o dużym potencjale, w którym jednak łatwo wpaść w banał i powtarzanie się. Kreatywne wykorzystanie wszechobecnej w przestrzeni publicznej reklamy w fotografii ulicznej to także świetne ćwiczenie z patrzenia, a dla mnie – jedyne uzasadnienie tego wizualnego bałaganu w naszych miastach.
Fot.Tomasz Klubowski. London Wall, 2010. Mocne cienie, geometryczne kształty i linie, a do tego wisienka na torcie w postaci pomarańczowych elementów.
Wspominam tylko o wybranych trikach czy strategiach. Jest ich znacznie więcej. Uważam je za podstawowe narzędzie pracy fotografa ulicznego – ważniejsze niż aparat i tak samo ważne jak wygodne buty, które są nieodzowne, jeśli chcemy te narzędzia doskonalić. I jeszcze trzeci składnik – czas. Zauważyłem, że najlepsze efekty przynoszą dłuższe spacery z aparatem. Przez pierwszą godzinę dostrajam się do miejsca, wchodzę w rytm wyznaczany kolejnymi klapnięciami migawki. Potem nie ma już nic oprócz skupionego skanowania ulicy wzrokiem, przełączania się pomiędzy różnymi planami, swobodnego mieszania ich, układania elementów, plam światła lub cieni. Widzę w tym skupionym wpatrywaniu się sporo podobieństw do medytacji – nie mam wtedy w głowie nic innego, oprócz tego, co właśnie widzę. Przy fotografii ulicznej staram się więcej działać, niż myśleć – opieram się na instynkcie i refleksie. Ta kombinacja w połączeniu z otwartością na otoczenie często daje lepsze efekty niż niejedna wystudiowana aranżacja. Chyba dlatego trochę straciłem wiarę w pozowaną i ustawianą fotografię – do pięt nie dorasta rzeczywistości.
Można spotkać się z opiniami, które sprowadzają fotografię uliczną do ślepego przypadku i szczęścia, ale dla mnie przypadek nie istnieje, a szczęście – powtarzając za Martinem Parrem – jest w pełni zasłużone. Wydreptane, wyczekane i wypatrzone.
Tekst i zdjęcia: Tomasz Kulbowski
www.kulbowski.com
- Szczegóły
- Mirek
- Kategoria: Fotoreportaż
- Odsłony: 14030
Woda. Żywioł zagłady od biblijnego potopu, po ubiegłoroczne japońskie tsunami. Jednocześnie życiodajny związek trzech atomów, bez którego nie obejdzie się żaden organizm. Dla fotografa studnia bez dna, z której nie czerpać byłoby karą. Bywają takie dni, gdy – spoglądając na mapę okolicy, w której jestem – mimowolnie skupiam się głównie na niebieskich plamach oznaczających zbiorniki wodne i tam kieruję swoje kroki wraz z pierwszymi chwilami nowego dnia. Lustra powielające rozległe widoki i pojedyncze łodygi. Rozedrgane faktury srebrzące się w promieniach słońca. Grzbiety fal rozbijające się o głazy na brzegu. Wszystko to wabi i przyciąga nad tafle jezior i wstęgi rzek, niczym tęskna pieśń topielicy. Jakże mógłbym się jej oprzeć i dlaczego bym miał? Mam szczęście mieszkać tam, gdzie wody nie brakuje. Tej w kranie i tej w pejzażu. Większość z nas nie zdaje sobie sprawy, jak trudno jest żyć na terenach, w których dostęp do wody pitnej jest mocno ograniczony. Wydawałoby się, że skoro wszechocean zajmuje około siedemdziesięciu procent powierzchni Ziemi, to właściwie wszyscy jesteśmy wyspiarzami. Jedni mieszkają bliżej brzegu, inni trochę dalej, ale w ogólnym rozrachunku – woda to najmniejszy problem. Niestety, wielkość tychże „wysp” oraz fakt, że tylko niespełna trzy procent ziemskich zasobów to woda słodka, wpływa na dość niesprawiedliwy podział tego niezastąpionego dobra.
Dla fotografii woda jest bardzo malowniczym wytworem natury. Pomimo tego, że w różnych miejscach jej skład będzie niemal taki sam, obrazy utrwalone na zdjęciach nie pozwolą na powtarzalność i monotonię. Wystarczy dokładniej się jej przyjrzeć, chociażby zwracając uwagę na kolor. Owszem, kolejne kadry szklanki wody oświetlonej studyjnym, białym światłem będą bardzo podobne. Woda posiada jednak godną kameleona umiejętność zmiany swej powierzchowności, jeśli zmieni się jej otoczenie. Ot chociażby wtedy, gdy występuje w krajobrazie. To oczywiście tylko złudzenie, lecz czy właśnie ono nie wygląda najciekawiej? Gdy na swej drodze spotkasz rwący strumień czy wodospad, może mieć lico białe jak śnieg. W słoneczne południe „samopoziomująca” powierzchnia może przybrać kolor błękitu nieba. Szarością powlecze ją dżdżysty poranek. O zmierzchu malować ją będą czerwień i czerń. Paleta barw jest nieskończona, tak jak nieskończona jest liczba kolorów, które jest w stanie odbić umieszczone we właściwym miejscu zwierciadło.
Fot. Cezary Dębowski. Wielki błękit.
Tego ranka wody i mgły miałem pod dostatkiem. Wielkie jezioro, nad nim gęsty opar i cisza okraszona od czasu do czasu delikatnym pluskiem wioseł i świstem przecinających powietrze niczym bat giętkich wędzisk. Niestety, na słońce, które zaczaruje swą obecnością tę idylliczną okolicę, musiałem czekać długo, bowiem mglista pierzyna okrywająca okolicę była nadzwyczaj solidna. Gdy pojawiły się jego pierwsze promienie, świecąca tarcza była już wysoko nad horyzontem i dawno straciła swój ciepły koloryt. Choć w końcu udało się jej przegonić senne okrycie, to tym razem nie rozproszyło się ono w przestrzeni, podnosząc i rozwiewając, lecz znosiło powoli na wschód. Przyszedł w końcu moment, gdy lekko rozedrgana powierzchnia tafli przede mną rzęsiście się roziskrzyła, ale odległe tło było nadal dobrze chronione przed zbyt intensywnymi promieniami. Właściwie trudno powiedzieć, gdzie przebiega granica pomiędzy wodą a niebem, bo wszystko zlewa się w jednobarwne sukno przeplecione srebrnymi nitkami na wodnych zmarszczkach. Nie chciałem, aby ostro operujące światło zbyt mocno wypalało środek tej sceny, dlatego zastosowałem spore niedoświetlenie w stosunku do wskazań światłomierza, które przy okazji mocno nasyciło niebieskości. Łodzie z amatorami ryb stały się zaś jedynymi elementami przełamującymi tę nieskończoną, błękitną dominację. A przy okazji, czy nie wydaje się wam, że wędkarz po lewej, na bliższej lodzi, złapał właśnie kolegę z łodzi w oddali i za chwilę ściągnie „grubą rybę” ku sobie?
Nikon D200, matrycowy pomiar światła z korekcją –4 EV, obiektyw 80-200/2,8 przy ogniskowej 80 mm (odpowiednik 120 mm dla pełnej klatki/małego obrazka), przysłona – f/11, czas automatycznie dobierany do przysłony – 1/6400 sekundy, ISO 100, zdjęcie z ręki, plik RAW.
Fot. Cezary Dębowski. Drużyna wodnych narciarzy.
Pewnego razu, gdy poranne mgły zalegające nad wodą rozpierzchły się już w powietrzu, a i słońce powędrowało dość wysoko, nie miałem jeszcze ochoty na powrót do domu, więc zacząłem się rozglądać za niewielkimi motywami, do których nie będzie potrzebne rozległe tło z nieatrakcyjnym już o tej porze niebem bez chmur. Byłem nad leniwie płynącą rzeczką z łatwo dostępnym brzegiem, a nawet małym pomostem tuż obok. Właściwie to chyba bardziej już delektowałem się tym, że jestem w miłym miejscu, jest ciepło i nigdzie mi się nie spieszy, niż solidnie przykładałem się do pracy. Poszedłem więc na drewniane minimolo, by oddać się błogiej kontemplacji. Spojrzawszy na wodę w jego okolicy, dostrzegłem jednak coś, co nie pozwoliło migawce aparatu na dłuższy odpoczynek. Na malowanej odbiciem błękitu tafli wody urządzała sobie bowiem trening spora grupa nartników. Wyglądało to tak, jak gdyby ich zadaniem było utrzymać się cały czas w tym samym miejscu, pomimo nieustannego przesuwania się nurtu wraz z ich wątłymi ciałami na pająkowatych odnóżach. Woda do tyłu, sus do przodu, woda do tyłu, sus do przodu. I choć ich ruchy były niezbyt zsynchronizowane, chaos w ustawieniu na pozycjach znaczny, a głębia ostrości na maksymalnie otwartej przysłonie znikoma, udało mi się z kilkunastu wykonanych ujęć wyłuskać parę kompozycji z ich dość logicznym rozmieszczeniem w kadrze.
Nikon F100, matrycowy pomiar światła z korekcją –1 EV, obiektyw 80-200/2,8 przy ogniskowej 200 mm, przysłona – f/2,8, czas automatycznie dobierany do przysłony – nieznany, statyw, film Kodak E100VS.
fot. Cezary Dębowski. Wskrzeszenie.
To fotografia, której wykonanie nie nastręczyło zbyt wiele trudności. Oprócz tego, że trzeba było wstać dość wcześnie, przejechać parę kilometrów na drugi brzeg jeziora, wejść na chwilę do wody i nacisnąć spust migawki, ustawiwszy wcześniej ogniskową w okolicach standardu. Tylko tyle. Zazwyczaj w podobnych ujęciach staram się o przybrzeżny pierwiastek „zainstalowany” samoistnie przez naturę – jakieś trzciny, kamień, ptaka. Przybywszy więc z rana nad wodę, z początku chciałem ominąć ten niepozorny motyw w postaci wbitych przez pomysłowego wędkarza w dno dwóch „igrekowatych” gałązek mających uwolnić go od ciągłego ściskania wędziska. Po chwili dostrzegłem jednak, jak wdzięczny i sugestywny to element, zwracający uwagę na moc sił witalnych tkwiących nawet w tak bezpardonowo potraktowanych patykach mających dostęp do wody i światła, bowiem po pewnym czasie wypuściły z nich świeże pędy i listki. Kompozycja to nader prosta, bo właściwie „samonaprowadzająca”. W jednym kącie słońce, w drugim podwojone odbiciem „wskrzeszone” podpórki. Trzeba jednak było zwrócić uwagę na drobiazgi, by ujęcie było jak najbardziej doskonałe. Toń jeziora była dość spokojna, więc po wejściu do niej w gumowych butach należało poczekać kilkadziesiąt sekund na uspokojenie rozchodzących się po powierzchni wzbudzonych nogami fal. Potem zaś uchwycić chwilę, w której tarcza słońca w kadrze nie będzie przysłonięta zanadto chmurami, lub z kolei jej blask nie będzie zbyt jaskrawy.
Nikon D200, matrycowy pomiar światła bez korekcji, obiektyw 20-35/2,8 przy ogniskowej 35 mm (odpowiednik 52 mm dla pełnej klatki/małego obrazka), przysłona – f/11, czas automatycznie dobierany do przysłony – 1/45 sekundy, ISO 100, zdjęcie z ręki, plik RAW.
Fot. Cezary Dębowski. Brodząc w górskim strumieniu.
Obfitujące w wodę letnie dni zdarzyły mi się pewnego roku podczas pobytu w Beskidzie Sądeckim. Nie bacząc na kalendarzowe konwenanse oraz tęsknoty tubylców i przyjezdnych do wygrzania swych bladych ciał pod lazurowym sklepieniem ze słoneczną żarówką – lało jak z cebra, a „blaszane niebo” nie oferowało zbyt efektownego dopełnienia zdjęć krajobrazu. Kolejnego nastrajającego melancholijnie, bezsłonecznego ranka postanowiłem skorzystać jednak z miękkiego światła rozproszonego przez warstwę wiszących nisko nad ziemią chmur , wybierając się tam, gdzie niebo w kadrze nie będzie wcale potrzebne, a ostre słońce będzie tylko zawadzać, czyli w głąb lasów porastających okoliczne wzgórza. Zapobiegliwie zaopatrzywszy się przedtem w ogrodniczym supermarkecie w niedrogie, acz całkiem solidne gumowce, wyruszyłem w nieznane mi „ostępy”. Na okolicznych, śródleśnych i krętych drogach często trudno znaleźć przestrzeń do bezpiecznego zaparkowania akurat w miejscu, które dla fotografującego byłoby atrakcyjne. Dlatego gdy zobaczyłem dość wartko płynący przy drodze strumień, a nieopodal mały, piaszczysty zjazd, który czekał chyba specjalnie na mnie – zatrzymałem samochód i obuty w kalosze podążyłem przez las w górę potoku, który właśnie dzięki ostatnim deszczom przybrał na sile, okazując wyraziściej swoją obecność. Im wyżej wspinałem się rozmokłym wąwozem, tym ciekawszą kompozycję tworzyła soczysta zieleń liści, rozbijające spływającą wodę kamienie i lekko zamglone drzewa na drugim planie. Założywszy na obiektyw filtr polaryzacyjny, by częściowo zlikwidować odblaski na mokrych liściach, a przy okazji wydłużyć czas ekspozycji dla uchwycenia ruchu rwącej strugi, zacząłem szukać z zamocowanym na statywie aparatem korzystnego ujęcia. Nie muszę chyba dodawać, że najbardziej interesujący kadr znalazłem, wchodząc w środek strumienia, co umożliwił mi wodoodporny, „gumowy zoom gumowy qmam, ale zoom?” na nogach, zapewniający niebagatelną w tym wypadku swobodę wyboru niemal dowolnego punktu umieszczenia aparatu. Tym bardziej cenną, że efektu płynącej wody w artykule traktującym o jednym ze źródeł życia zlekceważyć nie sposób.
Nikon D200, matrycowy pomiar światła z korekcją –1 EV, obiektyw 20-35/2,8 przy ogniskowej 20 mm (odpowiednik 30 mm dla pełnej klatki/małego obrazka), przysłona – f/11, czas automatycznie dobierany do przysłony – 3,6 sekundy, ISO 100, filtr polaryzacyjny, statyw, plik RAW.
Fot. Cezary Dębowski. Wieczorne pomruki.
Połączenie na fotografii nieruchomych i poruszonych elementów często jest celem moich poszukiwań. Dlatego gdy zimny i wietrzny wieczór zaczął malować na wodzie lekko bielące się grzbiety fal, pognałem w miejsce, w którym mogłem liczyć na bardzo stateczne, bo ważące pewnie z tonę głazy – na brzeg jeziora. Było dość pochmurno, ale od czasu do czasu znad ciemnej powały udawało się przedrzeć promieniom słońca, lśniącym potem subtelnie na wilgotnych kamieniach. Przy takiej pogodzie zazwyczaj jesteś zupełnie sam, bo komu by się chciało chodzić tam, gdzie z otwartej przestrzeni napiera przenikliwy chłód, miast siedzieć przy kominku, pijąc ciepłą herbatę. Mimo to lubię czuć na własnej skórze i słyszeć we własnych uszach, jak kompletnie różne, ścierające się ze sobą materie wyraźnie dają znać, że wcale nie są jedynie zramolałymi statystami w historii planety zwanej Ziemią, lecz dalej ochoczo biorą udział w jej niekończących się przeobrażeniach. Brodząc w gumiakach wokół moich bohaterów, próbowałem różnych układów i proporcji pomiędzy wodą i głazami. Dobrze jest też poeksperymentować z czasem ekspozycji, bo nie zawsze maksymalne jego wydłużenie zapewni najciekawszy efekt. Kiedy już dobierzesz optymalny czas naświetlania, warto wyczekać z okiem przy wizjerze na moment, w którym fala właśnie dobija do brzegu. Bywa, że wykonuję po kilka zdjęć tego samego kadru, ponieważ różnice pomiędzy jednym a drugim ujęciem mogą być znaczne z uwagi na nieprzewidywalność zachowania wody. Cyfrowa „bezpłatność” kolejnych klatek jest tutaj nieoceniona.
Nikon D200, matrycowy pomiar światła z korekcją –1 EV, obiektyw 20-35/2,8 przy ogniskowej 26 mm (odpowiednik 39 mm dla pełnej klatki/małego obrazka), przysłona – f/16, czas automatycznie dobierany do przysłony – 1/2 sekundy, ISO 100, statyw, plik RAW.
Spotkania z wodą często mogą ujść „na sucho”, bo nie zawsze musimy mieć z nią bezpośredni kontakt. Warto jednak być przygotowanym na to, że najlepszy kadr czeka tam, gdzie zwykłe buty już nie wystarczają. Wysokie kalosze pozwolą na wejście do wody głębokiej na kilkadziesiąt centymetrów. To niby niewiele, jednak fotografię dobrą od lepszej dzielą nierzadko te dwa kroki w lewo czy w prawo. W poważniejszych zadaniach pracę ułatwią wodery czy jeszcze wyższe spodnio-buty. Latem, gdy woda ciepła, zawsze można próbować brodzić przy brzegu boso. O konieczności ostrożnego manipulowania sprzętem podczas „mokrej roboty” nie wspominam, bo każdy wie, że zepsuć nam dzień może skutecznie utopienie chociażby karty pamięci, a co dopiero mówić o obiektywie.
Wodnych tematów ci u nas dostatek. Poszukującym i ciekawym zapewnia się ich obfitość od chwili narodzin po kres żywota, a nawet dłużej. Wszak nauka mówi, że życie wyszło z wody, a mity – że na kończących ziemską podróż czeka łódź Charona płynąca na drugą stronę Styksu. Czy mogę zabrać tam aparat? Woda to jedna z substancji stanowiących minimum wymagane przez organizmy do przeżycia. A jakie jest minimum potrzebne do wykonania fotografii?
Tekst i zdjęcia: Cezary Dębowski
- Szczegóły
- Mirek
- Kategoria: Fotoreportaż
- Odsłony: 9711
„Fotografia florystyczna” brzmi dostojnie i profesjonalnie, a ja o moich roślinach myślę i mówię czule „moje badylki”. Mam słabość do roślin nieco już przekwitłych, blaknących, kurczących się i usychających. Chętniej je fotografuję. To trochę jak z ludźmi: twarze naznaczone zmarszczkami i doświadczeniem wydają się ciekawsze od tych świeżych i gładkich, bo opowiadają historie. Zdjęcia roślin to nie tylko ładny obrazek ładnego kwiatka. Patrzę na moje badylki jak na stworzonka, które coś opowiadają. Wyrażają emocje, chociaż najprawdopodobniej są to moje emocje, które się w nich przeglądają.
Bywa, że tęsknię za barwą. Wtedy moje zdjęcia mienią się kolorami tęczy, mocnymi i soczystymi. Jednak najczęściej widzę moje badylki spowite mgłą, zza szyby, jak ze snu. Pomagają mi w tym tekstury, które nakładam na kadry, uzyskując efekt, który widzę wyobrażeniem. To coś pomiędzy, co odrealnia i ukrywa. Poszukiwanie tekstur jest przygodą fotograficzną samą w sobie. Niejednokrotnie obrazy, które później stają się teksturami, robione są w tym samym czasie co zdjęcia roślin i wtedy naturalnie się uzupełniają. To, co mam w głowie w trakcie fotografowania, staje się obrazem do oglądania przez innych.
Nie ma reguły, kiedy uwieczniam moje badylki. Najczęściej, gdy jestem w ogrodzie lub na łące moją intencją jest przede wszystkim obcowanie z przyrodą, ciszą i własnymi myślami. Przyglądam się badylkom i zastanawiam się, jak je pokazać, ale jednocześnie myślę o wielu innych rzeczach. Może to właśnie ma wpływ na efekt końcowy. Zdjęcia są przekaźnikiem emocji i myśli towarzyszących w trakcie fotografowania albo później, podczas obróbki obrazu. Wiele ujęć powstaje spontanicznie, w sytuacjach, kiedy aparat mam ze sobą w innym celu niż rejestrowanie badylków albo po prostu w domu, pomiędzy codziennymi czynnościami.
Otaczam się roślinami, zatem w naturalny sposób stają się one moimi modelami. To może być moment, kiedy zauważę niezwykłe światło lub kształt i postanawiam utrwalić je na fotografii. Bywa też, że widzę przemijanie rośliny, jej koniec i wtedy naciskam na spust, zatrzymując te ostatnie chwile, kiedy jeszcze tli się w niej kolor i życie. Wszystko to przetwarzam na swój sposób i staram się nie popaść w banał i kicz, o co bardzo łatwo w fotografowaniu roślin – trzeba wiele wyczucia, żeby tej granicy nie przekroczyć.
Agnieszka Borkowska i fotografowanie to przygoda od zawsze. Modelka już w niemowlęctwie, dość wcześnie zaczęła próbować swoich sił jako fotografka. W domowym archiwum znajdują się filmy naświetlone przez nią w dzieciństwie, a ona sama pamięta magię, która działa się w domowej ciemni fotograficznej urządzonej w łazience. Wtedy w czerwonej poświacie żarówki na białym arkuszu papieru fotograficznego zanurzonego w wywoływaczu zaczynały ukazywać się obrazy. Teraz zbiory pikseli zastąpiły klisze, ale ona na świat patrzy wciąż z taką samą ciekawością i zachwytem. Oglądanie jej fotografii można zacząć od bloga: www.dolphincafe.blogspot.com.